9 lat temu, o tej porze, euro wobec dolara szykowało się do ostatecznego ataku na 1,60. Atak ten miał być kulminacją osłabienia dolara, która rozpoczęła na początku 2007 roku świeżo wybuchający kryzys subprime. Choć trudno w to uwierzyć, rynek oczekiwał, że amerykański problem hipoteczny nie rozszerzy się, zapominając o starym powiedzeniu o kichającej Ameryce i przeziębieniu reszty świata. Przed trzema laty ponownie kierowało się w stronę spadku, który miał w ciągu najbliższych lat doprowadzić euro niemal do parytetu wobec dolara.
Tym razem powodem była oczekiwana ogromna rozbieżność polityk monetarnych banków centralnych po przeciwnych stronach Atlantyku, odzwierciedlająca różną szybkość wychodzenia z kryzysu. Rozbieżności jednak aż tak wielkiej nie było (stopy procentowe w Ameryce są pomimo przewidywań FEDu jedynie o 0,5 % wyższe niż w 2014 roku, a w Europie o 0,25 % niższe), kurs euro wobec dolara i tak, mimo tego, już dwa lata waha się w okolicach 1,10, a w ostatnich miesiącach wyłącznie poniżej tego progu. Ale tak również nie będzie zawsze. Według mnie, mianowicie – pomimo nadal utrzymujących się prognoz o bliskiej parzystości – zbliżamy się do kolejnego załamania, jednak tym razem w kierunku znacznie silniejszego euro.
Dlaczego? Do głównego czynnika wpływającego na osłabienie euro w ostatnich latach – oczekiwanego rozwarcia walutowo-politycznych nożyc między EBC a FEDem – dochodzi paliwo.
Po pierwsze, gospodarce strefy euro, pomimo modnego potępiania UGW, nie wiedzie się dużo gorzej niż tej amerykańskiej. W ubiegłym roku wzrosła nawet o jedną dziesiątą punktu procentowego szybciej niż USA (nawet pomimo słabych grudniowych danych), a na początku tego roku jest w jeszcze lepszej kondycji. Pomyślmy: indeks PMI jest na poziomie 5,5-letniego maksimum (nawet we Francji!), bezrobocie (chociaż powoli, ale jednak) spada, zaufanie konsumentów jest w pobliżu pokryzysowych maksimów. Niemieckie zamówienia w przemyśle wzrosły w 4. kwartale w porównaniu z poprzednim o ponad 7 %, natomiast produkcja samochodów w styczniu dwucyfrowym międzyrocznym tempem. Nawet indeks niespodzianek (tj. indeks mapujący relacje rzeczywistych danych i oczekiwań rynkowych) w strefie euro jest wyższy niż w USA – to implikuje nadal trwający nieuzasadniony pesymizm w UGW.
Po drugie, wzrost inflacji w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, chcąc nie chcąc, doprowadzi do ponownej oceny aktualnej ultra-luźnej polityki monetarnej EBC. Nie, nie, nie spodziewajmy się namalowania szybkiego wzrostu stóp, bo nie jest to wcale konieczne. Do odwrócenia się eurodolarowego trendu, wystarczy nieznaczna zmiana perspektywy walutowo-politycznej postawy, dokonana wcześniej, niż oczekujemy. W tym duchu wypowiadają się obecnie nie tylko niemieccy politycy i centralni bankierzy (Sabine Lautenschläger), ale także inni członkowie Rady EBC: w ubiegłym tygodniu Yves Mersch wezwał EBC do wyraźnego rozstania się z możliwością dalszej obniżki stóp procentowych, którą to, w swoich oficjalnych wystąpieniach EBC ciągle sobie pozostawia. W celu zachowania jedności Rady oraz jako ustępstwo wobec Niemców, według mnie, do końca lata dojdzie do ogłoszenia końca luzowania ilościowego, zgodnie z wytycznymi FEDu sprzed trzech lat. Z drugiej strony bardzo powoli rosnąca amerykańska inflacja oraz słaby wzrost gospodarczy, osłabiają zaangażowanie FEDu do podniesienia, stóp procentowych trzy razy w tym roku, jak w swojej prognozie oczekiwał FED. „Świetny pakiet podatkowy“ D.Trumpa jest ogromnym zagrożeniem dla finansów publicznych i pojawia się pytanie, kiedy i w jakiej formie zostanie wprowadzony.
Mocne europejskie dane i (nieznacznie) bardziej rygorystyczny EBC, mają potencjał, aby rozpocząć osłabienie dolara. Nie zdziwiłyby mnie wartości około 1,20 w drugiej połowie tego roku. Zatem, zakładając, że Francja nie pójdzie w wyborcze ślady USA oraz Wielkiej Brytanii ...
Martin Lobotka,
Conseq Investment Management, a. s.