Przekształcenie Ameryki w Imperium celne nie rozwiąże jej problemów.

    Na początku kwietnia prezydent Trump przedstawił światu swoją wizję rozwiązania problemów, które przywiodły go do Białego Domu: deindustralizacja, nędzny roczny wzrost realnych (mediany) dochodów, ogromne nierówności dochodowe i majątkowe na poziomie krajów afrykańskich oraz amerykański sen zdeptany przez globalizację i pogrzebany w pyle fentanylu. Dlatego właśnie powinny być cła.

    Przekształcenie Ameryki w Imperium celne nie rozwiąże jej problemów. Oczywiście, pomysł ten jest zupełnie absurdalny, o czym świadczy fakt, że nawet ci najmniej świadomi zwolennicy Trumpa spośród czeskich polityków, którzy jeszcze kilka miesięcy temu z dumą nosili czerwone czapeczki, nie są zbyt otwarci w obronie jego ostatnich kroków. Tak, niektórzy „dziennikarze” próbowali tego bronić i twierdzili, że „wzajemne cła są mądre”, ale na ich obronę chciałbym powiedzieć, że po prostu nie mieli pojęcia, że liczby, które mają pokazywać niezwykle wysoki poziom ceł nałożonych przez inne kraje na ubogą Amerykę, są całkowicie wymyślone, że stanowią po prostu stosunek bilansu handlowego do amerykańskiego importu, i to tylko w odniesieniu do towarów (w usługach Amerykanie mają na przykład w stosunku do UE nadwyżkę) i tylko na podstawie danych za jeden, pojedynczy rok. Całą absurdalność ilustrują jeszcze bardziej dziwaczne cła nałożone na niezamieszkane wyspy, takie jak Jan Mayen, wyspy Heard i McDonalda, czy na Brytyjskie Terytorium Oceanu Indyjskiego, gdzie jedyną stałą ludzką załogą jest (wspólna) brytyjsko-amerykańska baza Diego Garcia …

    Absurd tego, czego jesteśmy świadkami, nie jest jedynie wynikiem całkowitego niezrozumienia podstawowych zasad ekonomii. Jest to (głównie?) wynik paranoicznego przekonania, że cały świat cię wykorzystuje, i niemal nietzscheańskiej woli władzy, która przejawia się w pragnieniu, by cały świat ci się kłaniał. Nie da się również wyjaśnić presji wywieranej na Madagaskar za pomocą 40-procentowych ceł, gdy kraj ten eksportuje głównie wanilię Bourbon, którą trudno jest uprawiać na szerokościach geograficznych USA.

    Jednak ignorancja i niezrozumienie podstawowych pojęć handlu międzynarodowego odgrywają tutaj pewną rolę.

    Po pierwsze, specjalizacja. Rozejrzyjmy się dookoła: każdy z nas specjalizuje się w czymś bardzo, bardzo konkretnym. I owszem, autor tego tekstu prawdopodobnie mógłby szyć ubrania lub gotować w restauracji, zamiast pisać, ale rezultatem byłby tekstylny lub gastronomiczny odpowiednik dadaistycznego poematu w języku suahili. Co więcej, poziom specjalizacji z czasem wzrasta: dziś medycyna ma ponad 40 podstawowych specjalizacji. Specjalizacja pozwala nam stawać się w czymś coraz lepszymi. To tak prosta, powszechna koncepcja, że aż dziwne, że Trump i jemu podobni jej nie rozumieją. To właśnie specjalizacja będąca efektem dziesięcioleci wolnego handlu pozwoliła Ameryce wspiąć się po szczeblach wartości dodanej i skupić się nie na produkcji obuwia (Nike), ale na produkcji usług (Microsoft).

    Po drugie, przewaga komparatywna. Nakładanie ceł (jakby) w oparciu o procedurę stworzoną przez sztuczną inteligencję („podziel bilans handlowy USA z danym krajem przez import USA z tego kraju, wynik podziel przez dwa, a otrzymasz wysokość cła, ale nie mniej niż 10%”) ignoruje logikę handlu międzynarodowego opartego na przewadze komparatywnej. Ok, fakt, że największym produktem eksportowym tego małego królestwa w Afryce są tekstylia, może również wskazywać, że celem Trumpa przy nakładaniu 50-procentowego cła na Lesotho jest to, aby ubrania jego marki były produkowane nie w Lesotho, lecz w USA. Nie ma to sensu – Lesotho jest o wiele tańsze – ale OK. I co właściwie ma osiągnąć nałożenie 38-procentowego cła na Botswanę, której jedynym towarem eksportowym do USA są diamenty, które powstały około trzech miliardów lat temu w głębi tej części naszej planety, która obecnie nazywa się Afryką i których w USA nie ma zbyt wiele? Czy Stany Zjednoczone planują uprawę wanilii, skoro nałożyły 47-procentowe cło na Madagaskar, a głównym towarem eksportowym tego wyspiarskiego kraju jest wanilia Bourbon? Nie, nic z tego nie jest prawdopodobnie zamiarem. Jest to ilustracja tego, co się dzieje, gdy przy jednym stole spotyka się bogobojność, złośliwość i ignorancja. Jak ktoś trafnie zauważył: teraz ekonomiści wiedzą, co czuli lekarze, gdy Trump powiedział, że w walce z COVID-19 spróbowałby wybielacza.

    Po trzecie i najważniejsze: deficyt na rachunku bieżącym nie jest przejawem jakiegoś globalnego spisku antyamerykańskiego. Jest odzwierciedleniem prostego faktu makroekonomicznego: zbyt niska stopa oszczędności (lub, co jest tym samym, zbyt wysoka stopa konsumpcji krajowej) w porównaniu ze stopą inwestycji. Student pierwszego roku makroekonomii uczy się, że saldo bilansu płatniczego na rachunku bieżącym jest równe różnicy między oszczędnościami a inwestycjami. Jeżeli oszczędności będą wyższe niż inwestycje (jak w Niemczech), saldo rachunku bieżącego będzie dodatnie; jeśli będą niższe (jak w USA), saldo będzie ujemne. Stany Zjednoczone mają deficyt na rachunku bieżącym nie dlatego, że są okradane i wykorzystywane, ani dlatego, że mają wygórowaną stopę inwestycji, ale przede wszystkim dlatego, że mają zbyt niską stopę oszczędności. Jak twierdzi MWFjeśli deficyt na rachunku bieżącym odzwierciedla zbyt niską stopę oszczędności, może to być spowodowane nieodpowiedzialną polityką fiskalną lub nierozważnym zachowaniem konsumentów”. Przy sześcioprocentowym deficycie budżetowym i populacji rodzącej się z kartą kredytową w ręku, opis Stanów Zjednoczonych przedstawiony przez MFW nie będzie daleki od prawdy.

    Cła mogą przyczynić się do zmniejszenia (makroekonomicznie) wskaźników nadmiernej konsumpcji. W zależności od elastyczności popytu, liczby krajowych substytutów i innych czynników, cła będą działać jako (wyższy lub niższy, ale zawsze dodatni) podatek konsumpcyjny dla ludności krajowej – część cła zostanie zapłacona przez producenta lub importera, a część przez konsument. Tym ostatnim nie będzie się to podobać, ale spełni to cel makroekonomiczny.

    To jednak nie rozwiązuje głównego problemu Ameryki. Faktem jest, że dzięki globalizacji Ameryka przesunęła się w górę łańcucha wartości dodanej (produkcja dóbr materialnych została zastąpiona produkcją dóbr niematerialnych, takich jak oprogramowanie i usługi) i stała się niewiarygodnie bogata, ale jednocześnie nie potrafiła poradzić sobie z tą transformacją, która zniszczyła część Ameryki pod względem społecznym. Owoce tego wzbogacenia nie przypadły w udziale wszystkim: bogaciły się przede wszystkim wyższe warstwy drabiny ekonomicznej. I jakby tego było mało, obywatele wyższych sfer przez długi czas, a nawet do dziś, obojętnie przyglądali się, jak ogromne części Ameryki pogrążają się w coraz większej ekonomicznej rozpaczy z każdą kolejną fabryką przenoszącą się do Azji, i zamiast pomagać ludziom tracącym pracę, mówili, że redystrybucja byłaby komunizmem (republikanie) lub że należy pomóc innym jeszcze bardziej narażonym grupom (demokraci).

    Rozwiązaniem problemu nie jest jednak przekształcenie Ameryki w imperium celne: nie da się cofnąć kalendarza o pięćdziesiąt lat. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że przeniesienie produkcji jest procesem wieloletnim i wymaga czegoś, czego Trumpowi bardzo brakuje (przewidywalności), czy Nike przeniesie produkcję obuwia z Wietnamu do USA, skoro nadzieja na znalezienie wystarczającej liczby pracowników do swoich fabryk przy czteroprocentowym bezrobociu jest niewielka? Czy nie byłoby lepiej poszukać raczej sposobów na zautomatyzowanie jak największej części produkcji, biorąc pod uwagę średnie wynagrodzenie w Ameryce? No dobrze, może więźniowie mogliby szyć buty – w Ameryce niemała część populacji siedzi za kratami … Ale dlaczego w interesie USA miałoby być wykonywanie niezbyt wykwalifikowanej pracy, którą ktoś inny może i chce wykonać za jedną piątą pensji? To – z pewną dozą przesady – tak jakby w starożytnym Rzymie zaczęto nalegać, aby cała niewolnicza praca była wykonywana przez Rzymian!

    Rozwiązanie leży gdzie indziej. Owoce bogactwa muszą być w Ameryce rozdzielane o wiele, wiele bardziej równomiernie, i tak samo muszą być rozłożone możliwości. Amerykanie muszą zrozumieć, że redystrybucja nie jest komunizmem, lecz inwestycją w spójność społeczną i że pewna utrata efektywności gospodarczej jest niewielką ceną za nią. Tak, mówię o wprowadzeniu podatku VAT (jak wszędzie w cywilizowanym świecie), który upiecze kilka pieczeni na jednym ogniu: zwiększy przychody budżetowe, ograniczy nadmierną konsumpcję, a wszystko to bez zrażania do siebie całego świata. Mam na myśli znacznie wyższe podatki od nieruchomości, bardziej dostępną edukację i opiekę zdrowotną. Jeśli Amerykanie nie zaczną bardziej regulować kapitalizm, rozpadnie się on w ich rękach.

    Król imperium celnego nie jest błędem w systemie, ale błędem systemowym.

    Martin Lobotka
    Analytik
     

    Informacja dotycząca opublikowanych artykułów ›