Prognozy gospodarcze wszelkiego rodzaju obfitują w katastrofalne scenariusze, ale Jan Vedral jest spokojny. Założyciel firmy inwestycyjnej Conseq, która zarządza dla klientów 120 miliardami koron, w obecnych zawirowaniach na rynkach widzi okazję do pokazania, na co go stać.
"Przechodzimy przez stagflację. Konieczna będzie dokładna analiza możliwości inwestycyjnych i staranny wybór, co kupić, a co sprzedać” - stwierdza. Założona przez niego spółka w ciągu trzech dekad istnienia rozrosła się z małej firmy maklerskiej do największego pozabankowego menedżera inwestycyjnego w Czechach. Vedral ze swoimi czterdziestoma sześcioma procentami udziałów jest głównym udziałowcem, ustala strategię inwestycyjną spółki i uczestniczy w zarządzaniu operacyjnym.
Kiedy porównuje obecną sytuację z niezliczonymi kryzysami gospodarczymi, których doświadczył już w swojej karierze, stwierdza, że teraz nie jest tak źle. Musimy jednak przygotować się na to, że wysokiej inflacji nie pozbędziemy się tak łatwo.
„Impuls płynący z cen energii i surowców stopniowo zanika, ale głównym problemem jest rynek pracy, na którym, mówiąc wprost, nie ma komu pracować” – uważa Vedral.
Jak długo jeszcze będziemy walczyć z wysoką inflacją?
Myślę, że teraz nastąpi spadek ze względu na obniżkę cen energii, ale sytuacja na rynku unormuje się prawdopodobnie dopiero w ciągu najbliższego roku, podobnie jak np. ceny żywności. Jednak dopóki nie nadejdzie głęboka recesja, której nie spodziewam się przynajmniej w pierwszej połowie tego roku, nie sądzę, że pozbędziemy się wysokiej inflacji. Co więcej, widzę obecnie między tym, co mówią banki centralne, a tym, w co wierzy rynek duży rozdźwięk.
W czym?
Zarówno amerykański FED, jak i Europejski Bank Centralny twierdzą, że inflacja jest problemem i doprowadzenie jej do pożądanych dwóch procent będzie trudne. Sygnalizują dalsze podwyżki stóp procentowych i nie chcą dawać żadnych wskazówek, kiedy mogłyby one spaść. Według wskaźników rynkowych wygląda to jednak tak, jakby miały one spadać lada chwila. Rynki „odgwizdały” już inflację po pierwszych spadkach, ale ja myślę, że może nam ona towarzyszyć przez następne pięć lat.
Nie uda się bankom centralnym obniżyć jej wcześniej?
Do ujarzmienia wysokiej inflacji potrzebna jest duża recesja. Obawiam się, że banki centralne mogą zmięknąć przy pierwszych oznakach kryzysu i zawiesić zacieśnianie polityki pieniężnej.
Impuls płynący z cen energii i surowców stopniowo zanika, ale głównym problemem jest rynek pracy, na którym, mówiąc wprost, nie ma komu pracować. Pracownicy są coraz bardziej świadomi swojej silnej pozycji negocjacyjnej i domagają się wyższych płac, zwłaszcza gdy sektor publiczny dokłada, ile może.
Do tego dochodzą inne czynniki proinflacyjne, takie jak deglobalizacja i oczywiście europejski Green Deal. Dzięki wnioskom wyciągniętym z covidu i późniejszej rosyjskiej inwazji na Ukrainę można się spodziewać, że w najbliższych latach wysokość kosztów nie będzie już jedynym i głównym kryterium lokalizacji centrów produkcyjnych czy usługowych, ani wyboru dostawców. W proces decyzyjny wejdą również inne, pozaekonomiczne kryteria, co spowoduje wzrost cen.
Jak duże jest ryzyko, że grozi nam światowy kryzys gospodarczy?
Rynek obecnie uważa, że tak się nie stanie, ale wszyscy jakby przyzwyczaili się do myśli, że kiedy są kłopoty, to rządy i banki centralne automatycznie przychodzą na ratunek i zalewają gospodarkę pieniędzmi. Analitycy nieustannie ostrzegają, że nie będzie to już możliwe ze względu na wysoką inflację, ale wśród inwestorów przeważają oczekiwania - nikt tak naprawdę nie wierzy, że banki centralne mogłyby podnosić stopy nawet w obliczu zbliżającej się recesji.
Podobna sytuacja miała miejsce w latach siedemdziesiątych, kiedy to szok naftowy na początku dekady zapoczątkował wzrost inflacji, która wielokrotnie powracała aż do początku lat osiemdziesiątych, kiedy to nowy szef FEDu, Paul Volcker, podnosił stopy procentowe aż do pełnej recesji – zwiększył je aż do 20 procent. Nie sądzę, aby teraz zaszło to tak daleko, ale walka z inflacją będzie długa. Bezrobocie będzie musiało po prostu znacząco wzrosnąć.
Jak bardzo?
Jeśli obecnie w kraju mamy trzy procent, to pewnie dwukrotnie. Nie ma ludzi, a o pracownikach fizycznych już nie wspomnę. Moim zdaniem, zamiast zwalniać ludzi, firmy wolą jakoś amortyzować wstrząsy ekonomiczne, ponieważ później nie miałyby szansy na zatrudnienie tych ludzi.
Czy Europa jest w gorszej sytuacji niż reszta świata?
Konsensus dotyczący europejskiej recesji się zmienia. Spodziewano się wyłączeń z powodu braku gazu i drogiej energii, ale ostatecznie to nie nastąpiło. Nawet pod koniec roku wciąż istniała duża rozbieżność między rzeczywistymi danymi a sentymentem. Produkcja przemysłowa, konsumpcja gospodarstw domowych czy budownictwo, wszystko się utrzymało, ale zaufanie do gospodarki było gdzieś na poziomie początku pandemii. Teraz wskaźniki sentymentu zaczynają się podnosić. Recesji jeszcze nie będzie, przyjdzie później.
Czy bezpośrednie skutki wojny w Ukrainie dla rynków są gorsze niż poprzednie kryzysy?
W naszym regionie był to poważny kryzys, ale dla reszty świata już nie tak bardzo. Skok cen energii był u nas bardzo znaczący, wprowadzono pułapy, ale obecnie ceny są już poniżej nich. Nie ma wątpliwości, że ma to krytyczny wpływ na wrażliwe warstwy społeczne, ale poza tym nie można powiedzieć, żeby ludzie w jakikolwiek sposób cierpieli.
Spadek płac realnych w Czechach w ujęciu rocznym o jedną dziesiątą jest najbardziej dramatyczny w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
Tak, ale wcześniej też znacznie wzrosły. Rok temu dał je Babiš, a teraz zabrała je inflacja. Nie wiem, chyba jest to sprawa indywidualna, komu jest teraz lepiej niż przed pandemią. Ludziom niewątpliwie jest teraz gorzej niż rok temu, ale nie sądzę, żeby było im gorzej niż w 2019 roku. Geograficznie jesteśmy najbliżej wojny w Ukrainie, więc najbardziej ją odczuwamy. Z perspektywy globalnej bezpośredni wpływ nie był zbyt znaczący.
A co ze skutkami długoterminowymi?
Będą one znaczące w tym, że świat znów zaczyna być podzielony. Zaczęło się od rozdarcia między USA a Chinami, które rozpoczął były prezydent Trump, a Joe Biden kontynuuje. Powiedziałbym, że wojna rosyjska przyspiesza podział świata, tworzą się rywalizujące bloki, między którymi handel będzie znacznie bardziej ograniczony.
W porównaniu do ostatnich dwóch dekad zmienność cyklu koniunkturalnego będzie znacznie wyższa. A rynki finansowe muszą jeszcze wycenić znacznie większą premię za ryzyko zarówno dla akcji, obligacji, jak i nieruchomości. Jeśli chodzi o obecną sytuację, nie osiągnęliśmy jeszcze dna.
W co według Pana należy inwestować? Dwa miesiące temu mówił Pan o "super korzystnej" sytuacji na giełdach w Europie Środkowej, szansach na rynku obligacji czy akcji spółek górniczych i energetycznych. Czy coś się zmieniło?
Jestem bardziej optymistycznie nastawiony do azjatyckich akcji i ogólnie do rynków wschodzących. Ale szczególnie do Azji, gdzie duży wpływ będzie miało ponowne otwarcie się Chin po zakończeniu polityki zerowej tolerancji, co może skierować cały region na całkiem niezłą trajektorię. Swoją drogą jest to kolejny powód, dla którego uważam, że inflacja nie będzie po prostu spadać, ponieważ ochłodzenie w Europie i Stanach Zjednoczonych zrównoważy boom w Azji.
W styczniu ubiegłego roku jako dominujący scenariusz gospodarczy w latach 2023-2025 wskazał Pan stagflację, która jest prawdopodobnie najgorszą możliwą sytuacją dla inwestorów. Jest to nadal aktualne?
Tak, jesteśmy tam, mamy niski wzrost gospodarczy i wysoką inflację jednocześnie. I myślę, że tak będzie dalej. Nie wystarczy już kupić ETF na MSCI World lub innego pasywnego instrumentu i oczekiwać, że luzowanie ilościowe spowoduje wzrost cen wszystkich aktywów. Będzie to wymagało dokładnej analizy możliwości inwestycyjnych i starannego wyboru, co kupić, a co sprzedać.
Jak Conseq poradził sobie w minionym roku, naznaczonym wyprzedażami na wszystkich rynkach?
Wyniki będą dobre, w wielu przypadkach udało nam się pokonać benchmarki - gdy rynki spadały, my spadaliśmy mniej. Jeśli chodzi o obligacje, to byliśmy w zasadzie jedyni na plusie, ponieważ w naszych portfelach mieliśmy bardzo krótkie duration.
W ubiegłym roku rynek po raz pierwszy od dawna udowodnił nam, że mieliśmy rację, byliśmy sceptycznie nastawieni do wzrostu cen amerykańskich akcji technologicznych, wyceny w tym segmencie przez długi czas nie miały dla nas sensu. W poprzednich latach traciliśmy z tego powodu, ponieważ zamiast w Ameryce byliśmy bardziej na rynkach wschodzących i zamiast akcji wzrostowych wybieraliśmy akcje wartościowe. Teraz, gdy akcje technologiczne poszły ostro w dół, to się opłaciło.
Czy dostrzega Pan podobieństwo między zeszłorocznym załamaniem gigantów technologicznych, a pęknięciem bańki dot-com dwadzieścia lat temu?
Dochodzi do tego, że duże spółki technologiczne osiągnęły poziom, na którym nie mogą już rosnąć tak szybko, jak kiedyś, bez jakiegoś znaczącego impulsu. Inwestorzy będą wymagać od nich takich samych wskaźników wyceny, jak od innych. Wszystkie te spółki są oczywiście świetne, ale świetna firma i świetna inwestycja to dwie różne rzeczy. Trzeba kupić akcje tej firmy jeszcze po dobrej cenie.
Jak duże są portfele i fundusze, którymi zarządzacie?
Wartość netto powierzonych aktywów na koniec roku wynosiła około 120 miliardów koron. Szacuję, że z tego nieco mniej niż dwadzieścia miliardów przypada na fundusze emerytalne, około pięćdziesięciu miliardów na fundusze zbiorowego inwestowania, trzydzieści miliardów na fundusze inwestorów kwalifikowanych, a pozostałe dwadzieścia miliardów na mandaty indywidualne.
Kto jest dziś typowym klientem Conseq?
Powiedziałbym, że mniej więcej trzydziestopięcioletni przedstawiciel klasy średniej, który oszczędza niższe jednostki tysięcy koron miesięcznie. Znacznie rozwinęliśmy się również w zakresie wealth management, zarządzania majątkiem osób zamożnych, mamy też inwestorów instytucjonalnych, takich jak firmy ubezpieczeniowe i fundusze, ale detal jest nadal największy.
Zdroj: forbes.cz